Niezależne dziennikarstwo na cenzurowanym?
Internet to miejsce, gdzie swobodnie można wyrażać swoje zdanie. To przestrzeń, gdzie wolność słowa jest zapewniona. To obszar niemożliwy do cenzurowania. Ale… czy aby na pewno?
Media społecznościowe. Administratorzy banują czasowo lub ostatecznie Twój profil, ponieważ publikowane treści zostały arbitralnie uznane za niezgodne z określonymi zasadami. Czy rzeczywiście takie były, czy tylko z jakichś względów nie spodobały się moderatorom? Trudno jednoznacznie oceniać, ale tak naprawdę nie o tym chcę dziś dyskutować. Chciałbym poruszyć kwestię miejsca, gdzie teoretycznie wolność słowa powinna być zapewniona, gdzie internauta, bloger, dziennikarz sam sobie jest adminem – jego własnej witryny. Okazuje się, że w swojej przestrzeni może być on ocenzurowany w zupełnie inny sposób.
Przykłady niosą ostatnie wydarzenia w sieci. Strona dziennikarza Briana Krebsa zajmującego się tematami związanymi z szeroko pojętym bezpieczeństwem doświadczyła ruchu na poziomie 600 Gbps! Zwykle tego typu ataki to około 6 razy mniejszy ruch, co i tak robi wrażenie.
Warto wspomnieć, że to nie pierwszy udany „atak” na Krebsa, ale pierwszy udany cyberatak, skutkujący wyłączeniem strony i szukaniem przez niego alternatywy. Już wcześniej dziennikarz doświadczał co najmniej dziwnych sytuacji, jak nasłanie na jego dom jednostek SWAT lub przesłanie mu narkotyków.
Za internetową cenzurą całych witryn stoi DDoS, czyli Distributed Denial of Service. To zmora specjalistów od bezpieczeństwa w sieci i administratorów. To także pojęcie podstawowe w słownikach związanych z cyberwojnami oraz przedmiot zainteresowania wywiadów każdego współczesnego państwa i służb czuwających nad bezpieczeństwem strategicznych sektorów, jak choćby energetyka.
Co to takiego? DDoS to atak z wielu miejsc (tzw. urządzeń zombie) na usługę sieciową zajmujący jej wszystkie wolne zasoby, co objawia się na zewnątrz tym, że po pewnym czasie na daną stronę nie można się dostać. Przypomina to sytuację, gdy zakorkowane są wszystkie drogi do miasta – podróżni tracą cierpliwość i rezygnują, mimo że wewnątrz miasta da się jeździć i normalnie funkcjonować. Trudno się przed czymś takim bronić dlatego, że z punktu widzenia urządzeń chroniących nie wygląda to jak atak, a (bardzo) wzmożony, ale „normalny” ruch – tak naprawdę nie wiadomo, co odfiltrowywać.
Teoretycznie ochrona przed DDoS jest możliwa, ale może okazać się bardzo kosztowna – ktoś musi zapłacić za ruch do/z serwera. W przypadku skali ataku, który dotknął niedawno witrynę Krebsa, poddało się nawet Akamai – gigant w zakresie dostarczania treści, odpowiedzialny za 15–30% całego ruchu w internecie. (Klienci Akamai to same wielkie firmy, jak np. Apple, Microsoft czy Facebook). Odpuszczenie ochrony Krebsa tłumaczono głównie zbytnim narażeniem stron pozostałych klientów na gorsze działanie, ale koszt obrony serwisu niezależnego dziennikarza był wyrażony w milionach dolarów.
Krebs aktualnie znalazł „schronienie” w Project Shield – inicjatywie Google’a. Zapewnia ona ochronę przed DDoS dzięki serwowaniu treści strony z wielu serwerów rozrzuconych po całym świecie (ze stroną autora łączą się tylko serwery dostawcy, czyli Google’a).
Gdyby jednak dziennikarzowi nie udało się przystąpić do Project Shield, kto wie, być może pozostałoby mu publikowanie jedynie na papierze. Czy zatem internet to faktycznie miejsce, gdzie wolność słowa jest zapewniona?
Tym, na co zwraca uwagę ta historia, prócz skali ataku, jest fakt, że stały za nim wcale nie wywiady i rządy totalitarnych państw, lecz raczej grupa osób, którym publikacje Krebsa przeszkadzały w interesach. Złożenie broni przez Akamai jest zrozumiałe, ale optymizmem może natchnąć inicjatywa Google’a, który chce chronić niezależność dziennikarzy.